Ale trawa – szepnęła Maria, leżąc bez ruchu w relaksacyjnej pozycji trupa. – Bajeczna – podchwyciły Cienie. – Taka zielona i w ogóle. 
Poprzedniego wieczoru wybrały się niemal całą grupą na letnie warsztaty jogi w „malowniczej chatce pod kasztanem”, który okazał się rozrośniętą, zdziczałą jabłonką.
 – Podobno kasztan padł ofiarą szrotówka – wtrąciła Iga, ziewając lekko. 
 – A może był to piorun… albo kozy sąsiada.
 – Biedactwo – rzuciła Maria. Bez przekonania, choć w mieście żal jej było każdego zabitego drzewka. Ale tu, w tych pięknych okolicznościach przyrody, tragedia kasztana wydała jej się tak mało ważna jak zeszłoroczne walentynki. 
– Jabłonie też są spoko – odezwała się Martyna rozleniwionym głosem. – Wesoło szumią i dają fajny cień. W którym można odetchnąć od lipcowego skwaru i rozkoszować się zapachem trawy albo miękkością obłoków. 
– Jeszcze jeden – zauważyła Filipa, mrużąc lewe oko. – A za nim trzy małe, wełniste jak baranki.
 – I samolot – dodały Cienie, ułożone obok siebie niczym kredki. 
 – Po tym można poznać ludzi na wakacjach – oznajmiła Prima, smarując kremem ozłocone słońcem łydki.– Że liczą obłoki. Albo samoloty.
 – Odrywają oczy od swoich wypchanych grafików i wreszcie patrzą  w niebo – skwitowała Mistrzyni. 
 – Jak cudownie – westchnęła Filipa, przeciągając się lekko. 
 Choć mogło być jeszcze lepiej, gdyby Szymon nie zrezygnował z wypadu niemal w ostatniej… dosyć, ofuknęła samą siebie. Dosyć gdybania i psucia sobie radości z tego, co jest. A jest przepięknie! Właśnie tu i teraz,  pod tą zdziczałą jabłonką i niebem udekorowanym puchatymi obłoczkami.
reklama
                                    
                                    
                                    
– Cudownie – powtórzyła, sięgając do łubianki po dojrzałą, nagrzaną od słońca czereśnię.
 – I pomyśleć, że nie chciałaś tu jechać – przypomniała jej Prima. – Choć to tylko godzina drogi z miasta. Niecała!
 – Czasem trudno mi się odkleić od fotela – odparła wymijająco Filipa, starając się nie myśleć o tym, co było prawdziwym powodem.
 Kiedy Szymon zadzwonił rano, tłumacząc, że jednak musi zostać, bo pilny projekt, nagle przeszła jej ochota do asan pod kasztanem (albo jak kto woli: jabłonką). Na szczęście Prima zreanimowała motywację Filipy jednym krótkim zdaniem: „Za godzinę u mnie, rozkaz!”. Jak dobrze mieć taką stanowczą koleżankę, szepnęła do siebie Filipa, zapominając, że owa stanowczość działała jej w mieście na nerwy. 
 – Ale jesteś i to się liczy – orzekła Mistrzyni. – Wszystkie jesteśmy. 
 Pokiwały głowami, przez kwadrans ciesząc się szumem jabłonki, brzęczeniem pszczół, zielenią trawy, smakiem czereśni, bielą obłoków.  Krótko mówiąc, teraźniejszością. 
– Dziwne – odezwała się nagle Martyna. – W mieście wstaję latem o tej samej porze i też jem czereśnie, siedząc na trawie, a jednak… 
 – Szczęściara – rzuciły Cienie, bez zazdrości. – Mieć dwa miesiące wakacji.
 – Niby mam, ale zupełnie tego nie czuję – przekonywała koleżanki Martyna.  – Choć mój dzień nie różni się od tego tutaj. Wstaję o tej samej porze,  jem śniadanie pod zdziczałą śliwą mojej babci, ćwiczę jogę, czytam książki.  Ale bez przerwy o czymś rozmyślam. O zaległym rachunku, o planach pięcioletnich, o dziurze w zimowych rajstopach.
 – Kołowrotek w głowie, mam taki sam – zdradziła Iga. – A tu zero nakrętek bzdurami. Cieszę się chwilą. Dlaczego w mieście nie potrafię? 
 – No właśnie! – podchwyciły dziewczyny. 
 – Może trzeba wyjechać z miasta – zastanawiała się Prima. – Nic tak  nie uwalnia od codzienności jak „błękit oddalenia”. 
 – Ale to tylko czterdzieści kilometrów – dziwiła się Martyna. – Skąd ta różnica?
 – Może tkwi w naszych głowach – odezwała się Maria, poprawiając fikuśny słomkowy kapelusz. 
 – A może po prostu – szepnęła Mistrzyni – powinnyśmy częściej  liczyć obłoki… 
Izabela Sowa
 pisarka, autorka m.in. książek: „Smak świeżych malin”, 
 „Świat szeroko zamknięty”, „Podróż poślubna”; wegetarianka 
 fot. shutterstock.com
  	 
	
				
						    
dla zalogowanych użytkowników serwisu.